Na koniec świata i jeszcze dalej

strona autorska Marty Gracz

Przywidzenie

(fragm. opowiadania „Mistrz i ciotka Hortensja” ze zbioru opowiadań absurdalnych)

W szóstym dniu mojego pobytu w wariatkowie pozwolono mi wreszcie opuścić izolatkę. Przydzielono mi pokój w końcu korytarza na pierwszym piętrze – w budynku A – dla umiarkowanie stukniętych. Miałam dzielić go z dziewięćdziesięcioletnią staruszką cierpiącą na syndrom księżnej Anastazji, ale dzień wcześniej przy kolacji ktoś wepchnął jej w plecy dwa pięciocentymetrowe pilniki do paznokci i biedaczka dogorywała teraz w gabinecie chirurga. Póki co więc, ku mojej niezmiernej radości zajmowałam pokój sama. Mogłam rozkoszować się jego pustką, ciszą i prostotą, którym dorównywały jedynie wrzaski i przekleństwa dobiegające z sąsiednich pokoi. W wolnych chwilach, a miałam ich doprawdy nazbyt wiele obserwowałam szpitalne życie na zewnątrz – spoglądając w niemyte od wielu lat, zakratowane okno bez klamki. Wokół szpitala rozciągał się olbrzymi park, zapełniony licznymi dębami i topolami, pomiędzy którymi rozstawiono drewniane, niepomalowane ławki. Pacjenci, których stan pozwalał na opuszczanie szpitalnych pokoi mogli spacerować po krętych, parkowych alejkach i cieszyć się chwilową wolnością.

– Lekarstwo – odwróciłam głowę i aż podskoczyłam, gdy do pokoju wtargnęła z impetem gruba pielęgniarka, niosąc na tacy obiad i tabletki. Zaczekała, aż je połknę i już zamierzała odejść, gdy zagadnęłam ją o wyjście do parku. Kobieta miała może pod pięćdziesiątkę, ciężki, tytoniowy oddech i gruby, ochrypły głos, który przydawał jej groźnego wyglądu, choć jej spojrzenie nie zdradzało szkodliwości.

– Lekarz nie wyraził jeszcze zgody – powiedziała nieco znudzonym głosem i otworzyła drzwi do wyjścia.

– Ale za oknem jest tak spokojnie i słonecznie – zaczęłam płaczliwie – na powrót podchodząc do okna. - Proszę spojrzeć... - Lecz nim siostra zdążyła podejść, ogarnęła mnie niepohamowana żądza wybicia szyby i wyrwania krat, co zresztą natychmiast wprowadziłam w czyn.

– To niemożliwe, niemożliwe, to on to on! – krzyczałam bez opamiętania, a pulchne ręce pielęgniarki próbowały odpędzić mnie od okna.

– Opanuj się kobieto, bo nigdy już nie ogrzejesz się w promieniach wiosennego słońca... –Na chwilę odwróciłam głowę i spojrzałam w jasnozielone oczy pielęgniarki.

– Czy pani także widzi tego psa? - Pielęgniarka podeszła do okna.

– Tego ubranego w marynarkę? – W odpowiedzi tylko kiwnęłam głową. Wzruszyła ramionami najwyraźniej nie zdziwiona. – Czarny doberman stojący na dwóch łapach. Też mi wielkie zjawisko?!

– Jak to, wielkie zjawisko? To przecież pies ubrany w marynarkę! Rozmawia z pacjentami... Pani to nie dziwi? – Kobieta założyła ręce i roześmiała się. – Oj, oj, a gdzie my jesteśmy? W parlamencie? – Choć – dodała po chwili zawahania – to chyba niezbyt właściwe porównanie...

– Ale wie pani, to nie jakiś tam pies tylko Gladek, a właściwie Beethoven, duch wiedeńskiego kompozytora, który wcielił się chwilowo w ciało dobermana mojej ciotki, choć podejrzewam, że być może to Behemot, a może nawet sam mistrz Woland... – Pielęgniarka udając zaciekawienie pokiwała ze zrozumieniem głową i niemal bezszelestnie wyszła z pokoju.

Ucieczka

(fragm. opowiadania „Tożsamość zdechłych szkap” ze zbioru opowiadań absurdalnych)

(...) Kiedy Harry P. przekroczył próg skromnie umeblowanego pokoju na piętrze od razu wyczuł w nim czyjąś obecność, która poprzedziła jego własną. Choć na pierwszy rzut oka nic na to nie wskazywało, przy zbliżeniu się do łóżka, w którego materacu ukryta była walizeczka z laptopem dostrzegł kilka zaczepionych o koc siwych włosów, których na pewno brakowało mężczyznom pozostawiającym walizeczkę a także zapach taniej wody kolońskiej charakterystycznej dla pewnego dobrze mu znajomego typka.

– Dranie, nie ufają mi i przysłali akurat tego szczura... - szepnął do siebie włączając laptopa. Wskazówki na ekranie były bardzo krótkie i konkretne. Nie zawierały niczego ponadto, czego wymagała konieczność. Po zaznajomieniu się z ich treścią Harry włączył przycisk samozniszczenia i już po kilku sekundach z komputera pozostała tylko garść popiołu. Schodząc po schodach w dół zastanawiał się w jaki sposób jego niechciany anioł stróż zdołał dotrzeć do pokoju przed nim. Przez całą podróż z Londynu był przecież bardzo ostrożny i nikogo nie zauważył. Pocieszał go jedynie fakt, że nie zdołał odczytać informacji zakodowanych w laptopie, bowiem hasło do nich znał tylko on sam. Przy wyjściu spojrzał jeszcze mimochodem na powabną recepcjonistkę, którą z największą ochotą zaciągnąłby do pokoiku, gdyby tylko pozwalał mu na to czas i obowiązki. Na parkingu ku wielkiemu zaskoczeniu nie znalazł tego czego się spodziewał. Opustoszały plac wionął podejrzliwą pustką, zaś miejsce po którym tyle oczekiwał zajmował zwinięty w kłębek pijaczek, który natychmiast otrzeźwiał i zwinnie podniósł się z trotuaru na widok wychodzącego z motelu elegancko ubranego mężczyzny.

– Szuka pan niebieskiego' 'malucha'' rocznik 1979, z niedomkniętym bagażnikiem, zardzewiałą rurą wydechową, nienaoliwioną skrzynią biegów, niewymienianym od dobrych pięciu lat olejem przekładniowym, rozładowanym akumulatorem, warkoczącym silnikiem, zepsutym radiem, pękniętym resorem, porysowaną tylną szybą, łysymi oponami i wyciekającym płynem hamulcowym, z którego wypadło to?– Kiedy ledwie trzymający się na nogach mężczyzna wyciągnął zza przedniej poły rozpiętego prochowca starego, poczciwego colta kaliber 5,56 Harry w pierwszym odruchu zrobił krok w tył, sięgając odruchowo do kieszeni po swoją wysłużoną berettę, którą udało mu się przemycić w samolocie ukrywając jej części w proszku do prania, kawie i chipsach. Jednak niemal w tej samej chwili zdążył pochwycić wyciągniętą w jego kierunku broń i odepchnąć zdziwionego pijaka, który na powrót upadł na trotuar, po czym nie oglądając się za siebie wskoczył na oparty o mur budynku odrapany rower, którego wcześniej nie zauważył i popedałował na nim w kierunku wyjazdu na autostradę.

– Mężczyzna miał na sobie zieloną kurtkę, rude włosy i cuchnęło od niego irlandzką whisky –krzyczał jeszcze za nim pijaczek, próbując podnieść się z betonowych płytek, którymi wyłożony był parking. – Zawsze ją wyczuję... Nie to, co nasze polskie siki ...

kontakt@martagracz.pl

© 2024 Wszelkie prawa zastrzeżone

Kopiowanie, powielanie i wykorzystanie tekstów i zdjęć z bloga bez zgody autorki jest zabronione.

Ustawa z dnia 4 lutego 1994 r. o prawie autorskim i prawach pokrewnych (Dz.U. z 1994r. Nr 24, poz. 83).

Subskrybuj